czwartek, 31 lipca 2014

Akcja - "Lato zamknięte w słoiczku"

Kochani!

Jako zalogowana użytkowniczka na portalu Przepis na kobiete, zaaranżowałam akcję, po tytułem "Lato zamknięte w słoiczku".
Tym wydarzeniem chciałam zachęcić dziewczyny do podzielenia się swoimi sprawdzonymi przepisami na domowe przetwory.
Już mnie Klusi postawiła do pionu i przypomniała, że ja na blogu tutaj nic nie powiedziałam.
Właśnie już mówię i zapraszam wszystkich do wzięcia udziału w tej akcji, a także do przyłączenia się do społeczności portalu.

Link do akcji:

http://przepis-na-kobiete.pl/event/146



Symbol akcji, a przepis na niego już wkrótce:)

 
Pozdrawiam!

wtorek, 29 lipca 2014

Waniliowe mini serniczki z wiśniową frużeliną.

Wczoraj naszła mnie ochota na jakieś kulinarne grzeszki :) Pisze grzeszki, bo wiadomo, czym grozi takie objadanie się nieprzyzwoicie dobrymi i kalorycznymi smakołykami.
Ale co tam, dziś wskakuję na orbitrek i jadę zgubić to, co przyswoiłam. A mini serniczki to niebo w gębie, są słodkie i kuszące. Smak przełamałam kwaśną wiśniową frużeliną, co by nie było zbyt monotonnie :)

Zapraszam!


Składniki (na 12 sztuk):

- 0,5 kg dobrego białego twarogu (ja miałam wiejski, swojski)
- 2 duże jajka (też wiejskie)
- 70 g trzcinowego cukru (można dać zwykły)
- pół laski mięsistej wanilii
- 100 ml słodkiej śmietanki 30% lub 36%
- 80 g kruchych ciasteczek
- 30 g klarowanego masła

Twaróg powinien być dobrze zmielony, najlepiej 2-3 razy.
Żółtka ucieram z cukrem na puszysty kogel-mogel, dodaję ziarenka z połowy laski wanilii.

Uwaga - tego co mi zostaje z wanilii nie wyrzucam, dzielę na pół i umieszczam w słoiczkach. W jednym mam biały cukier waniliowy, w drugim trzcinowy cukier waniliowy. Taka laska przez długi czas uwalnia aromat, a ja tylko sukcesywnie dosypuję cukier.

Do utartych żółtek dodaję porcjami ser i miksuję. Kiedy cały ser jest już połączony z żółtkami, pomału wlewam śmietankę. Na koniec ubijam białka na sztywno. Teraz już ręcznie będę je łączyła z masą serową.
Ciasteczka wrzucam do pojemnika blendera i zalewam je roztopionym klarowanym masłem, miksuję chwilę, aż się połączą.
Silikonowe foremki układam w formie do muffinek. Na spód każdej dodaję po łyżeczce masy ciasteczkowo-maślanej, wyrównuję i lekko dociskam. Następnie do foremek, po równo, wlewam masę serową.
Całość zapiekam ok. 30 minut, w temperaturze 150 stopni, termoobieg.
Po upieczeniu serniczki należy dobrze wystudzić, najlepiej zostawić ja na noc w chłonnym miejscu.

Frużelina wiśniowa:

- 400 g wiśni (nie ma znaczenia czy będą świeże, czy mrożone)
- łyżeczka soku z cytryny
- 2 płaskie łyżki trzcinowego cukru (można zastąpić zwykłym)
- 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

Wiśnie zasypuję cukrem, dodaję sok z cytryny i ustawiam na niewielkim ogniu. Czekam, aż puszczą swój sok, a cukier się rozpuści. Jeśli wiśnie są mrożone, to czas gotowania musi być na tyle długi, aby się rozmroziły. Z tej ilości cukru frużelina nie wychodzi zbyt słodka, jednak mi o to właśnie chodziło. Zawsze można przed dodaniem mąki spróbować, czy stopień słodkości nam odpowiada i w razie czego dosłodzić :) Kiedy wiśnie puścił sok i nie widać już kryształków cukru, dodaję mąkę. Podaną jej porcję mieszam z niewielką ilością soku z wiśni i dodaję do całości. Na malutkim ogniu chwilę jeszcze czekam, cały czas mieszając, aż frużelina zacznie gęstnieć. Moja nie ma zbyt gęstej konsystencji, chciałam, aby spływała po serniczkach i ja pięknie otulała.

Frużeliną polewamy przestudzone serniczki. Możemy ją podawać na zimo i na ciepło. Jak to woli :)


Smacznego życzę!



 
Miłego dnia :*
 

sobota, 26 lipca 2014

"Żyjmy wiecznie!" - zmysłowa podróż dla nowoczesnych kobiet


 W zdaniu tym nie chodzi o rym

 lecz o prawdziwość słowa

 przy nim rym się chowa

 

 

Nowość! - tak krzyczą na czerwono w internetowych księgarniach. Zaglądam już do którejś z kolei i po raz kolejny to samo – okładka, inna niż wszystkie, przykuwa moją uwagę. Coś w niej jest, myślę sobie, no i sprawdzam wreszcie opis książki. Chcę wiedzieć, co się święci.

Debiut! Polski debiut! W połowie czytania fragmentu urywam... Muszę ją mieć! W całości, razem z tą okładką, trzymać w dłoni i czytać!

 

I mam. Przeczytałam.

Już wiem, że książka ta zostanie ze mną na zawsze.

 

„Żyjmy wiecznie!” to literacki debiut Adriana Saddlera.

Przyznam, zaskoczył mnie fakt, iż jest to pierwsza powieść tego autora. Ten lekki styl, przyjemna aura, która stale towarzyszy czytelnikowi i pełna swoboda, absolutnie nie potwierdzają informacji, która została zamieszczona na okładce.

Powieść czytało się wyśmienicie, właściwie jednym tchem i szybko. Jak dla mnie za szybko. Było mi przykro, kiedy odwracałam ostatnią kartkę i zdałam sobie sprawę, że moja podróż z tą lekturą dobiegła już końca. Pozostał we mnie czytelniczy niedosyt, który ma apetyt na kolejne dzieła pana Saddlera.

 

Uwielbienie dla płci pięknej, świat widziany oczyma prawdziwego fetyszysty, estety i konesera – to wszystko pokazuje czytelnikowi główny bohater powieści - Adrian.

Według mnie, książka ta to absolutny „must have” dla każdego, a zwłaszcza dla kobiet. Bogata w uwielbienie naszej płci, pochwały intelektu i sex-appealu.

 

Pełna fascynacji, życiowych prawd, przepięknych opisów i tajemniczości wyprawa, w którą zabiera nas autor, to przeżycie najwyższych lotów.

 

Historia Adriana rozgrywa się na różnych płaszczyznach czasoprzestrzeni. Wszystkie podróże, które on odbywa pozwalają mu znaleźć odpowiedź na fundamentalne pytania każdego z nas – Jak żyć? Jak być sobą? Jak uwierzyć? Jak odnaleźć siebie? Jak czerpać z życia to co najcenniejsze i najwspanialsze?

 

Powieść przeznaczona jest dla osób dorosłych. Zawiera opisy nieskrępowanego i wyuzdanego seksu, co tylko dodaje jej uroku i czyni jeszcze bardziej pożądaną w moich oczach. Bardzo się cieszę, że ktoś wreszcie poruszył ten temat i pokazał seks, który stanowi przecież integralną część naszego życia, w tylu różnych odsłonach. Autor pokazuje go prawdziwie i bez skrępowania. Oczami głównego bohatera poznajemy ten akt wielobarwnie – jako pożądanie, jako pasje, jako dziki instynkt i perwersję ale także jako czułość, przywiązanie i bezgraniczne oddanie drugiej osobie.

 

Na niekwestionowaną uwagę zasługuje także dbałość o najmniejsze szczegóły i realizm. Opisy wszelkich miejsc, topografia miast sprawiają, że czytelnik czuję się czynnym współpasażerem podróży Adriana. Spacerujemy z nim po ulicach Francji, słuchamy koncertów, bawimy się na jachcie... Krótko rzecz ujmując - kwiaty pachną, trawa jest zielona, a nylon szeleści z kart tej powieści.

 

Autor bardzo zgrabnie wplata też w swoje dzieło muzyczne dodatki. Od razu da się wyczuć, że pisała to osoba uwrażliwiona w tym temacie. Nie zdarzyło mi się wcześniej czytać książki, pod tym względem tak szeroko doskonałej. Te wtrącenia niesamowicie ubogacają „Żyjmy wiecznie!”, nadają swoistej świeżości i płynności w czytaniu. Momentami wydawało mi się, iż słyszę te wszystkie melodie.

 

Ta książka to zaczarowana wyprawa, podczas której czytelnik nie ma ani chwili na nudę. Zaskakujące sploty zdarzeń podsycają atmosferę i powodują, że ciężko się oderwać od lektury. Do dziś mam przed oczyma barwną łąkę, słyszę muzykę w filharmonii i widzę krople potu na czole Adriana w ciemną noc.

 

Charaktery bohaterów są wyraźne i czytelnik nie ma problemu, by zapamiętać ich w krótkim czasie. Bardzo ciekawe i nietuzinkowe są też historie tychże osobowości. Myślę, że  każdy znajdzie coś, co go zachwyci.

 

Jako pasjonatka sztuki kulinarnej, z wielką przyjemnością wspominam również pewne wystawne przyjęcie, które odbywa się na plaży. Urzekło mnie niesamowicie.

 

Bardzo zaciekawiły mnie także przeżycia senne, które przytrafiają się naszemu bohaterowi.

 

Miłość, przywiązanie, dzikie żądze, misja i ludzkie dramaty, chęć władzy i uległość, marzenia, przeznaczenie i tajemnica... Życie. Znajdujemy tu życie - w całej okazałości i rozciągłości, bez iluzji i zawoalowania tego, o czym na co dzień głośno się nie mówi.

Dlatego właśnie polecam każdemu wybrać się w podróż wraz z Adrianem i odkryć ten piękny świat zaklęty na kartach „Żyjmy wiecznie!”.

 

 





czwartek, 24 lipca 2014

Mój pierwszy ser wędzony a'la oscypek.

Dziś będzie szybki wpis, ale za to bardzo aromatyczny :)


Uwędziłam dziś mój pierwszy ser. W smaku przypomina oscypek, jest słonawy, delikatny i ciągle mam ochotę na więcej. Podjadam co chwilę po kawałeczku i jeden z serków dzięki temu już kończy swój żywot...

Przepis na ten ser pochodzi z bloga o którym już wspominałam - www.wyrobydomowe.blox.pl.
Podaję link do przepisu i polecam wypróbować: http://wyrobydomowe.blox.pl/2009/11/Serki-a.html

Ja oczywiście zrobiłam swoje serki z dużo mniejszej ilości mleka. Trochę mi szkoda, bo rozsmakowałam się w tym rarytasie i jak się skończy będzie ciężko...





 
Pozdrawiam :)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Zapiekane pieczarki faszerowane.

Wczoraj miałam pieczarkową niedzielą. Przyciągnęłam do domu całą siatkę, więc mi się z nimi nie nudziło. Większą część oczyściłam, obgotowałam i kiedy wystygły poporcjowałam i zamroziłam. Będą do dalszej obróbki. Zostawiłam sobie kilka pięknych okazów, bo od razu zachciało mi się zapiekanych pieczarek z farszem.

Zapraszam!

Składniki: (na 8 sztuk)

- 8 dużych pieczarek
- 15 dag mielonego mięsa z łopatki lub szynki wieprzowej
- ser mozzarella (ile kto lubi)
- pół średniej cebulki
- ząbek czosnku
- 1 duży pomidor
- ulubione zioła
- sól, pieprz
- bułka tarka do posypania
- natka pietruszki lub szczypior
- oliwa z oliwek


Pieczarki trzeba oczyścić, obrać i odciąć od nich nóżki. Jeśli nóżki są ładne, siekam je w kostkę. To samo robię z cebulą i czosnkiem. Rozgrzewam patelnię z olejem, wrzucam cebulkę, czosnek i podduszam. Pilnuję, by się nie przypaliły. Dodaję mięso, po chwili posiekane nóżki pieczarek i duszę. Pomidora sparzam, pozbawiam skórki i kroję w kostkę. Wrzucam na patelnię wraz z ulubionymi ziołami. Duszę tak długo, aż pomidory się całkiem rozpadną. No koniec doprawiam solą i pieprzem. Farsz musi ostygnąć, dopiero wtedy dodaję ser i posiekaną natkę.
Kapelusze pieczarek układam na blasze, każdy kropię oliwą, lekko solę i oprószam tymiankiem. Dopiero teraz obficie układam na nich farsz. Na koniec posypuję kolejno nadziane grzyby bułką tartą - będą chrupiące po upieczeniu.
Zapiekam je w temp. 180 stopni, termoobieg, aż puszczą wodę i kapelusze będą miękkie.

Podaję na ciepło.



 
Pozdrawiam i miłego wieczorku życzę :)

sobota, 19 lipca 2014

Trochę inna rzecz...

Dziś będzie z innej beczki, bo o mojej drugiej pasji, jaką jest czytanie książek.
Można by pomyśleć, iż kuchnia nie ma wiele wspólnego z literaturą. To nie prawda.

Moja przygoda z czytaniem trwa już długie lata, bo od wczesnego dzieciństwa. Nie straszne były mi więc lektury szkolne, pochłaniałam te, które mnie satysfakcjonowały w niezwykle krótkim czasie i tęskniłam, kiedy moja czytelnicza podróż kończyła się wraz z ostatnią stroną. Tyczyło się to i prozy i poezji.
Z podstawówki najmilej wspominam oczywiście "Kamienie na szaniec", potrafiłam podciągnąć ją dosłownie pod każdy temat wypracowania i do dziś śmiem twierdzić, że dzięki tej książce zdałam najlepiej egzamin z języka polskiego na zakończenie VIII klasy podstawówki.
Do dziś mam na przechowaniu wspaniały tomik poezji Ks. Wacława Buryły, który otrzymałam wraz z dedykacją, w wieku niespełna 9 lat. Stoi dumnie na półce, a ja uśmiecham się kiedy biorę go w dłoń, bo wiem, że zaraz popłynę w inny świat.
W liceum na nowo pokochałam Kochanowskiego, to za sprawą "Kordiana". Dla mnie zawsze znaczył on więcej niż cała twórczość Mickiewicza. Najwięcej radości przyniosła mi jednak lektura "Dżumy" - przeczytałam ją 2 razy w ciągu jednej nocy.

Czytaniu książek zawdzięczam dość mocno chłonny umysł i szybką zdolność zapamiętywania wielu rzecz, wiadomości i spraw.

Jedno z większych olśnieni czytelniczych przyszło, kiedy odjęłam swoją pierwszą pracę - staż. Już zawsze będę wdzięczna Kindze, która podała mi niewinnie wyglądającą książkę i powiedziała "Przeczytaj to, a cały świat zacznie pachnieć" - to było "Pachnidło"! Nie mylić z filmem, który nie ukazuje tego piękna.

Potem to już poleciało. Płynęłam na skrzydłach kolejnych stron, poznawałam nowe, aż trafiłam na książki Deana Koonza, który zaczarował mnie "Przepowiednią". O nim na pewno kiedyś Wam więcej opowiem, gdyż bliski jest mi Jego styl i mam za sobą wiele godzin wspaniałych podróży, dzięki Jego twórczości rzecz jasna.

Cały czas powracam też, mimo kolejnych literackich doznań, do poezji Kamila Krzysztofa Baczyńskiego. To "ten" poeta, od zamierzchłych czasów podstawówki. Zawsze mam przy sobie tomik z Jego wierszami.

W czytaniu najbardziej cenię książkę. Tak, książkę -  to, że mogę wziąć ją w dłoń, poczuć zapach przewracanych kartek i składać literki w zgrabną całość. Nie toleruję postępu, który wkradł się i w tę dziedzinę życia. Dla mnie książki mają być do czytania. Po prostu.

Wciąż szukam, wciąż poznaję nowe i chyba tak już będzie zawsze. A od czasu do czasu poopowiadam Wam, w czym się moje oczy zaczytały i czym umysł, ciało i dusza się zachwyciły :)

piątek, 18 lipca 2014

Sałatka z wędzoną kaczką i kozim serem na rukoli w porzeczkowo-miodowym dressingu.

Dziś chciałam pokazać jak, miedzy innymi, wykorzystałam własnoręcznie uwędzoną pierś z kaczki.
Bardzo szybka i prosta kompozycja. Moja ukochana rukola, o wyrazistym smaku, delikatne mięso z kaczki, dojrzały kozi ser, a całość podkreślona aksamitnym i lekkim dressingiem z czerwonej porzeczki i miodu.

Wyszło pysznościowo i dość elegancko :)

Zapraszam!

Składniki:

- plastry wędzonej kaczej piersi
- kilka garści rukoli
- dojrzały ser kozi

Na dressing:

- dwie garście czerwonej porzeczki
- łyżeczka płynnego miodu (u mnie gryczany)
- 2 łyżeczki oleju, najlepiej takiego o neutralnym smaku
- sól, świeżo mielony kolorowy pieprz


Najpierw dressing. Umytą porzeczkę przecieram przez sito. Do miseczki wlewam olej i dodaję do niego miód. Mieszam, aż ładnie się połączą i dopiero wtedy dodaję porzeczkowy mus. Całość doprawiam szczyptą soli i pieprzu. Mieszam całość dość energicznie, aby wszystko się dobrze ze sobą zespoliło i nabrało kremowej konsystencji.

Umytą i odsączoną sałate układam na talerzu, na niej cienkie plastry kaczki, a na końcu kawałki koziego sera. Całość obficie skrapiam dressingiem. Jego smak i kolor nadają kompozycji niebywałego efektu i charakteru.

Polecam wypróbowanie takiej kompozycji i poznanie tego smaku.




 

 
Smacznie pozdrawiam!

środa, 16 lipca 2014

Wędzona pierś z kaczki według Czarodziejki.

Ostatnio mało mnie tu, bo więcej mnie w kuchni i życiu na jawie, czyli obowiązki, praca i obowiązki :)
Ale nie znaczy to, że knuje nic kulinarnego, bo ja to robię cały czas, tylko czasem doba dla mnie jest za krótka.
Dziś prezentuje coś, co dla mnie stanowi największy przysmak - kaczka, a konkretnie pierś z kaczki i to nie byłe jaka, bo wędzona i to własnoręcznie. Jeszcze mocniej pachnąca, jeszcze bardziej aromatyczna, mięciutka i soczysta. Po prostu wspaniała!

Zapraszam :)


Składniki:

 - pierś z kaczki (moja z wiejskiej kaczuszki, wychowanej bezstresowo i karmionej tylko naturalnie, czytaj kaczka od mamusi i tatusia :P)
- 1,5 łyżeczki soli (spokojnie mogłam dać więcej o 1 łyżeczkę i następnym razem tak zrobię)
- 4 ziarna jałowca
- 4 ziarna czarnego pieprzu
- 2 ząbki czosnku, wraz ze łupinką
- 1,5 szkl. zimnej wody
- zrębki wędzarnicze (z drzewa liściastego)
- coś co posłuży nam jak wędzarnia domowa :) (ja na ten cel wykorzystałam przykrywany grill, pomysłów na wędzarnie domową w sieci jest mnóstwo i na prawdę wędzenie w domu jest możliwe. Obiecuję znaleźć dłuższą chwilę i opisać, jak to zrobiłam u siebie)

Przygotowuję solankę: czosnek rozgniatam, to samo z pieprzem i jałowcem, w wodzie rozpuszczam sól i łączę z przyprawami. Zalewam tym mięso i marynuję 12 godzi (albo całą noc), w lodówce.
Rano wyjmuję pierś, osuszam i zostawiam jeszcze do odcieknięcia kaczkę na sicie na ok. 2 h. Mięso do wędzenia powinno być suche.
Wędziłam na zrębkach dębowych, dodając do nich trochę pokruszonego ususzonego hibiskusa, tak dla aromatu. Czas wędzenia piersi t 4 h, w rzadkim niezbyt gorącym dymie. Zapomniałam zmierzyć temperaturę, ale obiecuję się poprawić :)
Po tym czasie wyjętą pierś sparzyłam jeszcze w gorącej wodzie. Czas parzenia 5 minut. U mnie w domu, tato parzy po wędzeniu szynki czy boczki lub grube kiełbasy, dlatego też postanowiłam to samo przez chwilę uczynić z moją kaczuszką.
Po sparzeniu mięso zostawiamy w spokoju, na sicie, by odciekło, najlepiej na całą noc.

Takie uwędzone mięso ma wspaniały smak, jego wygląd też przyprawia o zawrót głowy i, co najważniejsze, jest to własnoręczny wyrób. Wiem, co jem i to mnie cieszy najmocniej!



 

 
Pozdrawiam :)

piątek, 11 lipca 2014

Zainspirowana...

Tak właśnie - zainspirowana i to jeszcze jak!

Trafiłam razu pewnego na Facebook'u, na wspaniałą stronkę, o jakże wdzięcznej i kulinarnej nazwie: "Smaczne zdrowe wyroby domowe" - niesamowite, że są jeszcze ludzie, którzy chcą i potrafią przygotowywać własnoręcznie takie cudeńka. U mnie, w domu rodzinnym, także jeszcze wykonuje się swojskie jedzonko, jednakże tato cuda te czyni tylko kilka razy w roku i pewnie dlatego tak mi się na tej stronie spodobało :)
To jednak nie wszystko! Owa strona skrywa całe bogactwo wspaniałych smaków i aromatów, które odnaleźć można na blogu: wyrobydomowe.blox.pl
Tam właśnie, pod wielkim zachwytem, rozczytałam się w etapach przygotowywania własnoręcznie i w domowym zaciszu wędlin dojrzewających.

Dziś chwalę się tym co udało mi się wyczarować, dziękując autorowi przepisu za te cudeńka, jakie można w Jego progach spotkać.
Cieszę się niezmiernie, iż są jeszcze ludzie, którzy chcą chcieć, mają ochotę i dzielą się taki wielkim bogactwem z innymi!

Polecam odwiedzić zarówno blog, jak i konto na FB.

A oto i moje dzieła: ( inspiracją był przepis na polędwicę dojrzewającą, al'a parmeńska - http://wyrobydomowe.blox.pl/html/1310721,262146,169.html?5 )


 
 

 


Wszystko wyszło smaczne! Zajadamy na kanapkach, dodaję wędlinę do sałatek, do roladek... i do czego tylko mi się zamarzy :)

Polecam wypróbować i już teraz smacznego życzę!

środa, 9 lipca 2014

Piaskowe mini babeczki z borówkami na smaki dwa.

Ostatnio, to pewnie z racji panujących upałów, mam ochotę na jedzenie w stylu "małe, co nieco", czy "na jeden kęs". Od dawna moją kulinarną wyrocznią jest książka kucharska "Kuchnia Polska", praca zbiorowa pod redakcją dr Stanisława Bergera, wydana w roku 1959 roku w Warszawie. Posiadam dokładnie wydanie V.
Uwielbiam tą księgę, jej pożółkłe, stare kartki i zapach, jaki towarzyszy ich wertowaniu. Dziś przedstawiam przepis na babeczki piaskowe. Zmodyfikowałam nieco recepturę na babkę piaskową i oto są - małe cudeńka, słodkie i piękne, z dodatkiem kwaskowatych borówek.
No palce lizać :P

Zapraszam!

Składniki na ciasto podstawowe:

- 150 g mąki pszennej
- 100 g mąki ziemniaczanej
- 200 g miękkiego masła
- 200 g cukru pudru (w książce piszą "cukru w mączce", co mnie wprawia w kulinarny zachwyt)
- 4 duże jaja
- sok z 1/2 cytryny
- 2 łyżeczki ekstraktu cytrynowego
- 4 łyżki słodkiej śmietanki (dałam kremówkę 30%)
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia

Ponadto:

do ciemnego ciasta:
2 łyżki dobrego, mocnego kakao, 1 łyżka śmietany 30 %, 125 g borówek
do jasnego ciasta:
sok z 1/2 cytryny, skórka z 1/2 cytryny, 125 g borówek

Przesiewam i mieszam oba rodzaje mąki, dodaję proszek i mieszam dokładnie. Osobno ucieram masło na puch, dodaję kolejno żółtka, stopniowo cukier, sok z cytryny, ekstrakt cytrynowy i śmietankę. Wszystko starannie ucieram. Białka ubijam na sztywno i dodaję porcjami, na przemian z mąką i proszkiem. Ten etap można wykonać ręcznie ale jeśli nasz mikser ma wolne obroty, to spokojnie mieszamy mikserem.
Tak przygotowane ciasto dzielę na dwie równe części.
Do jednej dodaję kakao, śmietankę, mieszam. Kiedy masa jest jednolita delikatnie łączę ją z borówkami. Analogicznie postępuję z drugą częścią ciasta. Dodaję sok i skórkę cytrynową, a na końcu borówki.
Napełniam moje foremki do 3/4 wysokości i piekę. Z tej porcji wyszło mi 12 babeczek, ich ilość zależy oczywiście od wielkości foremek, jakimi dysponujemy.
Piekarnik nagrzewam do 180 stopni, termoobieg i piekę ok. 25 minut. Do suchego patyczka.

Wystudzone babeczki można posypać cukrem pudrem, polać polewą lub podawać w odsłonie naturalnej - słowem, co kto lubi :)



 

 
Pozdrawiam!

poniedziałek, 7 lipca 2014

Domowa mozzarella

Bardzo lubię sery. Zawsze chętnie próbuję nowości i choć nie powinnam ich spożywać, to od czasu do czasu daję się ponieść emocjom i coś tam zajadam. Od jakiegoś czasu interesuje się serowarstwem, domowym oczywiście, i powiem nieskromnie, że mam na swoim koncie popełnionych już kilka bardzo dobrych serków.
Dziś będzie mozzarella. Domowa smakuje o niebo lepiej niż kupna, według mnie ma też lepszą fakturę i strukturę. Topi się doskonale, dlatego też często dodaję ją np. do pizzy.
Muszę przyznać, iż dopiero kiedy posmakowałam własnoręcznej roboty mozzarelli dowiedziałam się, że ten ser ma smak!

Zapraszam na przepis i do zrobienia domowej mozzarelli, jeśli ktoś jeszcze nie próbował :)
Po sieci krąży pełno przepisów na ten ser, są też filmiki, na których można podejrzeć co i jak.



Składniki:


- 3 litry świeżego mleka (najlepsze od krowy, ja akurat teraz nie miałam więc kupiłam mleko pasteryzowane w niskiej temperaturze, bo też się nadaje)
- podpuszczka (jej ilość na litr dawkujemy według wskazań producenta)
- 1 łyżeczka kwasku cytrynowego
- termometr kuchenny do kontrolowania temperatury
- durszlak, miska na serwatkę i jednorazowe rękawiczki

Mleko wlewam do garnka, kwasek rozpuszczam w niewielkiej ilości zimnej wody (ok. 40 ml), i dodaję do zimnego mleka. mieszam dokładnie. Całość podgrzewam do 32 stopni i dodaję podpuszczkę również rozpuszczoną w niewielkiej ilości wody (ok. 40 ml). Wyłączam ogień i mieszam mleko z podpuszczką delikatnie i dokładnie. Garnek przykrywam i zostawiam w spokoju na ok. 20 minut, aż utworzy się skrzep.
Gotowy skrzep koję w kostkę i odstawiam na 10 minut. Po tym czasie podgrzewam zawartość garnka tak do 42 stopni. Delikatnie mieszam skrzep i porcjami wyjmuję do na durszlak, żeby odciekł.
Serwatka, która zostanie w garnku będzie potrzebna, również to, co odcieknie z serka trzeba przelać do garnka, więc odcedzam ser na sicie, który stoi w misce.
Całą serwatkę podgrzewam mocno, tak ok. 80 stopni. Do gorącej serwatki przekładam zawartość durszlaka i chwilę czekam, aż masa serowa zacznie zmieniać konsystencję, zbije się i zrobi się ciągnąca.Na dłonie wkładam rękawiczki i ostrożnie wyjmuję przy pomocy łyżki cedzakowej ser. Trzeba uważać, bo wszystko jest gorące i bardzo łatwo o poparzenie. W dłoniach rozciągam masę serową i obserwuję jak zmienia coraz bardziej swoją strukturę. Gdyby ser nie chciał się rozciągać, trzeba włożyć go jeszcze do gorącej serwatki i proces rozciągania powtarzać, aż masa będzie lśniąca i gładka. Formuje kulki mozzarelli.
Możemy robić większe i mniejsze kuleczki. Można nadawać im przeróżne kształty.

Gotowy serek zalewam zimną serwatką i przechowuję w lodówce, w zamkniętym pojemniku kilka dni, albo zużywam od razu.

Smacznego życzę!


 

 
 
Udanego i smacznego dnia :)

czwartek, 3 lipca 2014

Roladki wołowe w aromatycznym sosie grzybowym.

Dziś też będzie mięso, ale w innym wydaniu, bo wołowe. Zauważyłam, w swoim otoczeniu rzecz jasna, iż wołowina nie jest zbyt częstym gościem na stołach. Dużo osób mi mówi, że ma ona tak specyficzny smak, iż nie przepadają za nią. Nie wiem, mi tam smakuje, a te roladki to już w ogóle rozpływają się w ustach :)
Właściwie to klasyczny przepis na roladki śląskie, tyle, że ja podaję je w sosie z suszonych grzybów. Taki mały akcent, który jednak dużo nowego w danie wnosi.

Zapraszam!


Składniki:

- ok 700 g wołowiny, u mnie ligawa
- ogórki kiszone (ile kto lubi)
- średnia cebula
- 200 g dobrego surowego wędzonego boczku
- musztarda sarepska
- sól, pieprz
- kilka suszonych grzybków (jakie mamy w domu)
- bulion grzybowy
- mała gałązka świeżego rozmarynu
- olej do smażenia
- łyżeczka masła


Wołowinę myję, kroję na grube kotlety. U mnie wyszło ich 5. Trzeba je cienko rozbić, polecam robić to przez folię spożywczą. Mięso nie bryzga, a co najważniejsze nie naruszymy tak jego struktury.
Rozbitą wołowiną oprószam solą i pieprzem, tylko od wewnętrznej strony, następnie smaruję, także od wewnątrz, musztardą.
Ogórki kroję w paski, cebulę w półtalarki, a boczek w kostkę. Układam kolejno na mięsie ogórki, cebulę i boczek i zawijam roladki. Przy zwijaniu boki zakładam do środka, by podczas smażenia nic nie wydostało się na zewnątrz.
Gotowe roladki można obwiązać nitką, jeśli jednak był dobrze zawinięte, nie jest to konieczne.
Mięso trzeba dobrze i na rumiano obsmażyć na patelni, z każdej strony. Obsmażone roladki zalewam bulionem grzybowym, tak by przykrył mięso.

Grzyby mielę na drobno i wrzucam do wołowiny, dodaję jeszcze rozmaryn. Gałązka na prawdę musi być mała, bo świeży rozmaryn ma mocny aromat, i choć grzyby się z nim lubią, to nie chcę, aby zdominował mi smak potrawy. Wszystko dusimy na bardzo małym ogniu ok. 1,5 godziny. W tym czasie mięso zrobi się miękkie, a sos się zredukuje i zagęści. Wyjmuję z gotowego sosu roladki, dodaję łyżeczkę masła i doprawiam solą i pieprzem sos. Masło sprawi, że sos będzie bardziej aksamitny i jego smak będzie jeszcze szlachetniejszy. Wkładam do doprawionego sosu roladki i duszę jeszcze ok. 30 minut.

Smacznego życzę:)



 
 
Pozdrawiam!
 
 
P.S. Bulion grzybowy można zastąpić innym. Ja mam zawsze wcześniej przygotowane domowe buliony. Mrożę je w porcjach lub przechowuję w lodówce, jeśli wiem, że wykorzystam je w najbliższym czasie.

wtorek, 1 lipca 2014

Żur na zakwasie, na wywarze z wędzonych żeberek.

Wiem, że to środek lata, środek roku i nie czas na Wielkanoc. Ja jednak jestem tak wielką miłośniczką żuru, że w ciągu roku nie odmawiam sobie tej kulinarnej przyjemności :) Jako, że w lodówce zawsze mam gotowy zakwas na żur, co też sobie umyśliłam, natychmiast zrealizowałam.


Zapraszam!


Składniki na wywar:

- wędzone żeberka
- włoszczyzna
- gałązka lubczyku
- 2 kulki ziela angielskiego
- duży liść laurowy
- 5 ziarenek czarnego pieprzu
- ząbek czosnku (nieobrana i rozgnieciony)

Podane składniki zalewam 2 litrami wody i gotuję na małym ogniu esencjonalny bulion.

Pozostałe składniki:

- duże pętko dobrej kiełbasy (ja miałam swojską, jak ktoś lubi można dodać też wędzony boczek, wedle uznania)
- pół cebuli
- 2 ząbki czosnku
- ok. pół litra zakwasu (jego ilość zależy od naszych preferencji)
- 1 łyżka kwaśniej śmietany 18%
- 1 łyżka mąki
- łyżeczka majeranku
- sól, pieprz
- opcjonalnie jajka na twardo, posiekana natka pietruszki

Kiedy bulion jest gotowy, kroję kiełbasę w półplasterki i podsmażam na rumiano. Dodaję do wywaru. Cebulę siekam w kostkę, to samo robię z czosnkiem, mieszam z majerankiem i również podsmażam na tej patelni, na której wcześniej była kiełbaska. Dodaję do wywaru i chwilkę gotuję na małym ogniu. Wlewam zakwas. Lubię kiedy żur jest kwaskowaty, dlatego daję go pół litra. Znowu chwilkę gotuję i zaciągam śmietaną z mąką. Doprowadzam do wrzenia i doprawiam zupę do smaku, jeśli trzeba solą i pieprzem.
Jeśli ktoś lubi bardziej zawiesisty żur, musi zwiększyć ilość mąki i śmietany.

Według mnie, żur powinno się gotować dzień wcześniej, bo kiedy postoi nabiera większej mocy. Jest smaczniejszy, ale taki na świeżo też jest pyszny.

Podaję go z jajkiem na twardo i natką pietruszki.

Smacznego!


 
 

 
Pozdrawiam :)